Więcej zdjęć w GALERII
Traktory, rowery, pęknięte dętki, popsute żelazka, odkurzacze, radia, telewizory, budziki, tępe noże i piły, maszyny szewskie i krawieckie, kołowrotki, centrefugi, samochody, motory, zabawki… i dziesiątki innych rzeczy lądowało w warsztacie Franka Sobeckiego. Wykonywał też najlepsze na świecie miotły brzozowe, a w czasach gdy akumulatory do wszelakich pojazdów wymagały ładowania i naprawy, robił to jako jeden z niewielu w okolicy. Dziękuję Dziadek - powiedziałam jeszcze niedawno, odbierając od niego naostrzony nóż do kosiarki. Zawadiacki uśmiech i zawsze ta sama odpowiedź: Móm tego połne szuflody (gwarowe: mam tego pełne szuflady). Często bywało, że przywożono ojcu jakiś pojazd (lub proszono go o przyjazd doń) i mówiono: Robili nam to różne majstry, w końcu jeden nam powiedział, że jak Franek Sobecki tego nie zrobi, to już nikt nie zrobi… Ojciec klął, że z rogrzebanymi klunkrami przyjyżdżajóm, po czym zaglądał, pomyślał, porobił i … działało!
Dziś już niewielu pamięta, że Franciszek Sobecki, to nie tylko ten, co wszystko naprawi i dętkę zaklei. Ojciec był uzdolnionym konstruktorem i twórcą wielu urządzeń.
Zaczęło się jeszcze przed wojną, kiedy jako dziecko często zaglądał do Tomasza Szulca (właściciela wiatraka na Dłużyńskiej, fotografa, wynalazcy). Z nim budował wiatraczki o skomplikowanych konstrukcjach, poruszających najróżniejsze zabawki.
Pierwsze jego własne konstrukcje po wojnie, to też wiatraczki, a raczej wiatraki. Pierwszy wiatrak z elektrownią wiatrową stworzył dla swojego domu. Gdy w całym Bukówcu świecono lampami naftowymi, w domu Krupków, gdzie ze swoją mamą mieszkał, paliły się żarówki. Szybko zaczęły się zamówienia na te urządzenia. Kończył zawodówkę w Lesznie, dojeżdżał tam rowerem, a z powrotem na rowerze przywoził… prądnice od czołgu. Tak jak specjalne baterie, były mu niezbędne do autorskich konstrukcji. Nie potrafił zliczyć ile takich elektrowni zbudował. Prócz zamówień indywidualnych były i „państwowe”, np. dla leśniczówek Nadleśnictwa Włoszakowice.
Fascynowała go elektronika. Gdy już w Bukówcu był prąd, robił gramofony, światełka do choinek, kolumny głośnikowe. Dziś młodzi spytają: Po co? Nie prościej kupić? Wtedy nie, po prostu w sklepach tego nie było, a jeśli było, to kosztowało krocie. Jako dziecko nie pamiętam, by ktokolwiek prócz nas miał światełka choinkowe, wszędzie na choinkach palono świeczki. Podobnie gramofon i płyty – był to nie lada luksus.
Kiedy kończyła się era wiatraków mielących zboże, rolnicy nie mieli gdzie mielić zboża na śrutę. Zaistniało zapotrzebowanie na śrutowniki. No to Tata zaczął produkować śrutowniki! Sam wykonywał nawet kamienie ścierające zboże, eksperymentując w swoim warsztacie skład i proporcje. Sam wykonywał specjalne młotki służące do wykonywania skomplikowanych żłobień na kamieniach ścierających i wykonywał te żłobienia. Śrutowniki słynęły z niezawodności i wysokiej jakości, nie zdziwiłabym się, gdyby jakiś do dziś funkcjonował.
Następna autorska konstrukcja to dzik Sobeckiego. Chodzi oczywiście o dziki jako trzykołowe pojazdy z silnikiem motocykla, z siedziskiem i przyczepką. Były to lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Sporo ludzi miało hektar czy dwa ziemi, dzikiem można było przywieź zielonkę, ziemniaki, ćwikłę, paszę, węgiel i mnóstwo innych rzeczy. Dziki robili różni producenci (nie było przy tym dzików fabrycznych), ale dziki Franciszka pod wszystkimi względami były najlepsze: krótki przód, dobra sterowność, cichy, niezawodny, mało spalający. Do dziś pamiętam wyprawy na jagody czy na łąkę do suszenia siana. Dzikiem podróżowało wtenczas nawet i 6-7 osób. Pamiętajmy, że samochodów w Bukówcu było wówczas może kilkanaście…
W tym samym mniej więcej czasie ojciec produkował… wirówki do prania. Pranie prało się w pralce wirnikowej lub ręcznie, płukało się i wykręcało ręcznie. Wirówka, dzięki której nie trzeba było prania wykręcać rękoma, a która wykręcała je stokroć bardziej, była cudem techniki. Sęk w tym, że była nie do dostania w sklepie. Niektórzy, za ciężkie pieniądze, szmuglowali je z NRD. Ojciec zdobywał skądś silniki, resztę robił sam. Mam taką wirówkę do dziś, nadal działa.
Mało? Proszę bardzo: wyklepywanie z arkusza blachy miedzianej kotłów do smażenia powideł (do dziś kilka służy), wiertła do ziemi (do robienia przepustów pod fundamentami lub posadzką), nawijarka do transformatorów, nawijarka do cewek do motocykli, przyrząd do zdejmowania i zakładania opon (bez pneumatyki), owijarka splotu do spawarek nićmi bawełnianymi i wiele, wiele innych… Wszystkie urządzenia były proste w obsłudze i niezawodne. Wiele udogodnień racjonalizatorskich wprowadził w Państwowym Ośrodku Maszynowym w Krzycku, gdzie pracował. Przyrząd do szybkiego sprawdzania podnośników hydraulicznych od ciągników rolniczych, oszczędzający wiele godzin pracy, nazwany nawet był przyrządem Sobeckiego.
Niektóre konstrukcje były tylko u nas: szopki, garaże, folie, wiaty, kuble dla królików, hydrofor i woda w kranach, centralne ogrzewanie z podkowy w angielce, swoisty akwedukt podlewający ogród (nikt wtedy nawet nie słyszał o systemach nawadniających), sieczkarnia elektryczna własnej konstrukcji, która po przełączeniu „pstryczkiem” stawała się windą do wciągania worków ze zbożem na spichrz i tak dalej i tak dalej… Wezwaniem było też wykonanie i ustawienie betonowego krzyża, który do dziś stoi w naszym ogrodzie.
Jedno z ostatnich zajęć Taty to lepienie dętek. Oczywiście sam opracował maszynę klejącą i technologię. Na brak klientów nie narzekał, jeszcze w październiku minionego roku przychodzili klienci.
Oczywiście przez cały czas ojciec reperował traktory, motocykle, rowery no i swojego malucha, którym jeździł do 90 roku życia. Nigdy nie miał chociażby kolizji.
Kim mógłby być mój Tata, gdyby nie wojna i ciężkie, biedne czasy w których przyszło mu dorastać? Gdyby spotkał na swej zawodowej drodze kogoś, kto potrafiłby wykorzystać jego niezwykłe umiejętności i zmysł techniczny?
Niestety, przyszło mu żyć w takim, a nie innym czasie i realiach historycznych. Przybliżę nieco jego historię: Tata urodził się w Bukówcu w 1928 r. Dzieciństwo wspominał zawsze miło, również piesze wyprawy do dziadka w Zbarzewie, do siostry mamy w Targowisku, na odpust do Charbielina czy Górki Duchownej. Szczególnie miło wspominał wyprawę latem 1938 roku do Targowiska z bratem mamy, który przyjechał z Francji. Wstąpili wtedy do gościńca pod Boguszynem. Wuja kupił mu oranżadę i była to najlepsza oranżada w jego życiu. Mógł sam wypić całą butelkę, a wuja kupił mu drugą na drogę. Obdarowany napiwkiem gościny dorzucił mu jeszcze garść cukierków. I oranżada, i cukierki były dla niego nie lada rarytasem…
Potem wybuchła wojna. Miał 11 lat.2go lub 3go września znów wyruszył pieszo do Targowiska, tym razem z mamą. Ponieważ mężczyznom kazano z krowami wyprawić się na Kock, we wsi pozostały głównie kobiety. Matka Taty bała się, że jej siostra mieszkająca w Targowisku sobie nie poradzi. Wokół płonęły stogi, słychać było dalekie wystrzały artyleryjskie, a oni szli sami przez boguszyński las. Na miejscu okazało się, że Targowisko niemal opustoszało. Nie było ani wuja, ani cioci, tylko stara babcia u sąsiada. Przez trzy tygodnie odpasali zwierzęta w sąsiadujących gospodarstwach, w nocy szli spać do sąsiada. Na słomie w kuchni spało ich kilkoro. Potem wujek z ciocią wrócili więc i oni wrócili pieszo przez las…
We wojnę, jak wszystkie dzieci , ojciec musiał pracować jako darmowa służba u Niemców. Pierwsze miejsce było nie do zniesienia, uciekł. Do Fitznera (niemieckiego sołtysa Bukówca) szedł w kilku parach spodni, bo groziło mu lanie. Ale tak się nie stało, Fitzner znał Franka Sobeckiego mieszkającego niemal po sąsiedzku, często robił z niego posłańca do … swojej kochanki, mieszkającej na dzisiejszej ulicy Drzymały. Tym razem dostał przydział w miejsce, gdzie było mu całkiem nieźle, jak na wojenne czasy.
Po wojnie zaczął uzupełniać szkołę podstawową na kursach wieczorowych, by móc iść do zawodówki. Pracował przy tym w gospodarstwie Franciszka Lórycha. Ojca nie miał, mama przed wojną pracowała u dziedzica w Machcinie, zaraz po wojnie była bez pracy.
Do szkoły zawodowej w Lesznie jeździł starym rowerem wyremontowanym przez siebie. Tylko w wielkie mrozy i śniegi mieszkał u wuja w Mórkowie. Miałem wtedy tylko 10 km do szkoły, szło iść pieszo – wyjaśnił mi. Po szkole zaczął pracować w GOM-mie, później POM-ie w Krzycku Wielkim. Szkołę ukończył jako ślusarz, ale praktyki miał już przy naprawie traktorów i maszyn rolniczych. Spełniło się też jego pierwsze wielkie marzenie: kupił sobie używany motocykl! Zrobił z niego cacko i jeździł nim aż do zakupu nowej WFM-ki prawie 10 lat później.
W wojsku służył w artylerii, zajmował się jednak łącznością. Tu zainteresował się elektroniką. Jego niezwykłe umiejętności miały odbicie nie tylko w kolejnych awansach, ale też w propozycji zostania zawodowym żołnierzem. Nie został, matka miała tylko jego…
Z moją mamą, Milką Białasik, chodzili pięć lat, by w wieku 31 lat (byli rówieśnikami) w końcu się pobrać. Od 25-lecia ślubu począwszy, co pięć lat robili „lecie”, twierdząc, że pewnie następnego nie dożyją, bo późno się żenili. Przeżyli razem jako małżeństwo 61 lat. Byli bardzo zgodni i … pogodni. Lubi sobie robić małe psikusy, z których wszyscy mieli wiele zabawy.
Życie ojca to praca w POMie, praca na „paterajdzie”, rodzina i warsztat. W warsztacie wieczorami zbierali się ojca znajomi i przyjaciele, również młodzi ludzie, którzy chcieli się czegoś nauczyć. Każdy coś robił, a przy tym rozmowom nie było końca… Czasem ktoś poszedł po kankę piwa. Wtedy grzano je w garnku na piecyku „diabliku”, słodzono i rozlewano do szklanek. Było jeszcze weselej.
Ojciec lubił angażować się w życie Bukówca, szczególnie OSP była mu bliska. Angażował się również w inne działania służąc swoim warsztatem i pomysłowością.
Ojciec miał wielki autorytet i szacunek. Dużo by o tym pisać, ale posłużę się anegdotą. W początku lat 2000-cznych, podczas majowych zawodów w powożeniu, zginął ojcu rower. Bardzo go lubił i widziałam, że było mu przykro. Zrobiłam ogłoszenie z prośbą o oddanie roweru. Po dwóch dniach rower przyprowadził bardzo skruszony mieszkaniec Machcina. Przepraszał ojca i wielokrotnie powtarzał bijąc się w pierś: Panie Sobecki, żebym ja wiedział że to Pana rower, w życiu, w życiu bym go nie wziął!
W ubiegłym roku Tata wrócił do wiatraczków- zabawek. Zrobił kilka: a to poruszały chłopców na huśtawce, a to tnących piłą, a to kręcących się tancerzy… Tata dzień w dzień wciąż aktywnie pracował we warsztacie. Jeden wiatraczek powędrował do Wrocławia do prawnuczka Franka. Przed gwiazdką wiatraczek przestał się kręcić, właściwie zatarł się, nie można go było nawet obrócić. W czasie świąt właściciele dostali wytyczne jak go naprawić, ale jakoś nie było czasu. W piątek 26 lutego wieczorem przestało bić serce Taty Franciszka. Odszedł do Boga i do swojej Milki, bez której było mu smutno…
W sobotni ranek wiatraczek we Wrocławiu… zaczął się kręcić! Dziękujemy! – poleciało do nieba. Chyba w niebie mają jakieś szuflady?