Aktualności

Previous Next

Moje wspomnienia z wojny

Miałam 11 lat, jak wybuchła wojna. Przygotowania trwały jeszcze przed 1 września.  Mówiono, że ludzie będą musieli opuścić wieś, bo tędy pójdzie front. Rodzicom kazali przygotować sztywne kartki dla dzieci z imieniem i nazwiskiem.  Powiesili je nam na szyi, żeby w razie tragedii wiedzieć kto jest kim. Moja mama mówiła, że daleko nie pojedziemy; „Wezne na taczke pierzyny, który bochen chleba, garnek smalcu, krowe i gęsi żeby nie głodowały. Pojedziemy do Mockowego lasu, a jak sie uspokoi,  wrócimy do domu.”  Tata śmiał się z tych maminych planów. Ale nigdzie nie wyjechaliśmy.

1 września, po wakacjach miałam iść do szkoły do piątej klasy. Wybuch wojny był strasznym przeżyciem.  Przyszedł rozkaz, żeby wypuszczać krowy. Ludzie powypuszczali, ale nie wszystkie. Byli wyznaczeni ludzie do pędzenia, między nimi mój 14-letni brat Jaś . Krowy strasznie ryczały. A mieli pędzić je na wschód, nie wiadomo dokąd.

W tym czasie wyszedł drugi rozkaz: wszyscy mężczyźni od lat 16 mieli zebrać się i jechać na wschód zgłosić się do sztabu, nie wiadomo gdzie. Ojciec, brat i wszyscy co się zgłosili wyjechali rowerami – nie wiedzieli gdzie. Panika, strach...

We wsi zrobiło się strasznie cicho, aż tu nagle straszny huk. To polskie wojsko wysadziło most we Włoszakowicach. Wieczorem jakaś jasność tu i tam; podpalali stogi ze zbożem. Niebo zrobiło się czerwone-takie były łuny, a smród spalonego ziarna-nie do wytrzymania.

Z mamą zostałyśmy same. Całą noc żeśmy płakały, co to będzie. Może tata i bracia nie wrócą..?

Mniej więcej po 10 dniach wrócił brat Jaś. Zostawili krowy na łące, nie pamiętam gdzie. Wrócił do domu głodny, niewyspany i wyczerpany. Pod koniec września wrócił brat Maryś, co jechał razem z ojcem. Ojciec widząc co się dzieje, kazał mu jechać  z powrotem. Brat i paru innych zawrócili w stronę domu. Ojciec i pozostali dojechali pod Kutno. Rozpętała się bitwa, znana jako bitwa pod Kutnem. Ojciec opowiadał, że już pożegnali się ze światem. Siedzieli w jakiś olszynkach. Nad nimi świstały kule, naokoło wybuchały bomby.Nie było temu końca, piekło...  Jakoś przeżyli. Dalej już nie jechali, zawrócili w stronę domu. Długa to byłą droga, a nie mieli już rowerów. Nie pamiętam dokładnie kiedy ojciec wrócił, chyba był już październik. Przywitał się z mamą i z nami, po czym powiedział: „Kobieto, żebym cie posłuchał i pojechał do Mockowego Lasu, nie przeżyłbym tego strachu, głodu, trudu i wyczerpania drogą powrotną. Ale cieszę się, że wróciłem.”

Otwarto szkołę dla polskich dzieci, żeby  uczyły sie pisać i czytać po niemiecku. Po miesiącu szkoły już nie było. Byliśmy wszyscy w domu, ale krótko. Ojciec musiał iść do pracy. Jeździł do Leszna pracował jako pomocnik przy murarzach. Brat Maryś miał wtedy 17 lat i pracował we Włoszaklowicach u Szwarca w tartaku jako wozak (Szwarc był Niemcem, właścicielem tartaku był już przed wojną). Wozili drągi z lasu do tartaku. Ładowali je na wozy sztobiaste pomagając sobie urządzeniem które nazywali ladą. Mój brat Jaś też pracował u Szwarca. Najpierw jako pomocnik palacza, a po przyuczeniu musiał już sam palić. Paliło się tylko trocinami. Brało się je z piwnicy i koszem na plecach było trzeba do pieca nosić. Jaś musiał rychło wstawać, szczególnie zimą. Jak robotnicy przychodzili do pracy, to maszyna musiała być gotowa.

Ja na razie byłam sama w domu. Niemcy wprowadzili godzinę policyjną. Od godziny 22 Polakom nie wolno było chodzić po ulicy. Okna trzeba było zasłaniać specjalnym czarnym papierem – ani szparki światła nie mogło być widać. Wprowadzili kartki na wszystko. Wioskę naszą  nazwali Rotbuchen.

Pewnego dnia pod wieczór, był czerwiec 1940, przyszedł do nas burgermajster (miał do nas blisko) i powiedział do taty: „Usuniesz krzyż z ogroda, bo jak nie to w nocy będzie zniszczony.” Tata z braćmi wykopali krzyż. Pomiędzy domami sąsiada i naszym było przejście. Tata postawił dwa kloce, na nich położyli krzyż i przykryli deskami. Tak przeleżał do końca wojny. Rano jak wstaliśmy przyszła wiadomość, że Niemcy powywalali krzyże i zniszczyli wszystkie kapliczki. Moja mama powiedziała: „Pamiętajcie i wspomnijcie moje słowa: Hitler wojny nie wygra. Zaczął od niszczenia rzeczy świętych dla Polaków. Krzyż to symbol wiary. Tego mu Pan Bóg nie wybaczy.”

Ja nadal byłam w domu. Jak było trzeba, to  musiałam iść pyry zbierać i snopki ustawiać. Z mojego rocznika chłopcy i dziewczyny już byli na służbie. Chłopcy do pasienia krów, dziewczęta do pilnowania dzieci. Miałam 13 lat musiałam jechać do wyrywania cukrówki do Osowej Sieni. Było to końcem listopada początkeim grudnia. Rano wyjeżdżałyśmy o ciemku i wracałyśmy też o ciemku. Przyjeżdżałyśmy zmarznięte , nieraz mokre. Jeździło nas parę kobiet. Miałam tam koleżankę co miała 15 lat, ale ja byłam najmłodsza. Praca była ciężka. Wyrywało się ręcznie pomagając sobie narzędziem zwanym heber. Potem liście obcinało się specjalnym sierpem. Codziennie dowozili nas traktorem,  na przyczepie. U nas traktorów nie było. Niemcy już mieli, tak samo światło elektryczne.

Pewnego wieczoru, kiedy byłam jeszcze w domu, brat Jaś nie wrócił do godziny 22 do domu. Mama się zmartwiła, „Może leży gdzieś pobity na drodze, muszę iść go szukać.” Było po godzinie policyjnej, za chodzenie po tej godzinie groziło więzienie,  ale mama umiała dobrze po niemiecku - „Jak mnie złąpią, to się jakoś wygadam.” - powiedziała.  Wzięła zaświeconą laternę, bo strasznie ciemno było. Przeszła całą zapłotkę, bo wiedziała, że wioską o tej godzinie brat nie pójdzie. Nie spotkała ani Niemca, ani Jasia. Wróciłą zmartwiona do domu. A Jaś ... już spał. Wracał tą samą drogą co mama. Było ciemno i z daleka było widać tylko światełko laterny. Jaś pomyślał, że ze światłem o tej godzinie to iść mógł tylko Niemiec, do głowy mu nie przyszło, że to mama! Szybko schował się w gaskę, przycisnął się do muru i przeczekał, aż światełko przejdzie. Światełko szło dalej. Po cichutku wyszedł z gaski, ruszył do domu i wskoczył spłoszony do łóżka. 

Zimą 1943 jeszcze byłam w domu. Po zimie jednak musiałam iść na służbę do Niemca. Było tam wielkie gospodarstwo. Miałam 15 lat a musiałam pracowac jak dorosła. W żniwa czy jesienią, po równo z drugą dziewczyną o parę lat starszą. Było bardzo ciężko. W polu praca, w domu dojenie krów i pasienie trzody. Musiałam nauczyć się mowy niemieckiej. Niemcy po polsku nie rozumieli. Pracować było trzeba od ciemka do ciemka. Odpoczynek był tylko w nocy. Do tego było bardzo kiepskie jedzenie. Półtora roku tam byłam, nie widziałam chleba z obkładem. Dostawaliśmy bardzo mało chleba. Przeważnie była zupa; rano zupa, południe zupa, wieczorem zupa, czasem pyry w mundurkach. Było takie powiedzenie: „rano zup, południe zup, wieczorem zup i pełen gzub” (żołądek).  Na  jeden dzień były cztery skibki chleba: niby drugie śniadanie-dwie złożone skibeczki i podwieczorek – dwie skibeczki i to cieńkie, że Berlin było przewidać. W środku marmolada albo cieńko z masłem. Latem dojadaliśmy się na polu marchwią, rzepą, czym się dało, co urosło. Przetrwałam rok ze starszą dziewczyną. Potem zabrali ją na okopy (czyli do kopania okopów), a ja zostałam sama. Był jeszcze chłopak. młody jak ja, do pasienia krów i starszy,  do koni. Musiałam doić 7 krów i napaść świnie. Nie raz płakałam, ale to mi nie pomogło. Robić było trzeba dalej i słuchać, żeby nie znaleźć się w obozie.

Pewnej nocy rychłą wiosną 1944, pukaniem do drzwi obudził mnie mój kuzyn. „Mila, ubieraj się szybko i chodź do domu bo waszych wywalają!” Ubrałam się szybko z myślą, że pojadę z nimi. Wzięłam walizeczkę małą, w niej parę rzeczy, bo dużo nie miałam. Przyszłam do domu to rodzice i bracia już byli gotowi. Musieli opuścić dom. Chciałam jechać z nimi. Zatrzymał mnie Niemiec i nie mogłam wejść do domu. Pozwolił się pożegnać i powiedział: „Ty musisz wrócić z powrotem. Tam jesteś zameldowana. Tam będziesz pracować.” Miałam 16 lat i zostałam sama. Usiadłam pod wrotami na moją walizkę i głośno płakałam. Podszedł do mnie Niemiec, zastępca burgermajstra – mówił dobrze po polsku „Nie płacz, musisz iść tam, gdzie byłaś i tam pracować.” Odpowiedziałam płacząc „Pójdę jak się zrobi jasno” bo jeszcze była noc. Wróciłam spowrotem. Moja gospodyni powiedziała: „Wiedziałam, że wrócisz. Chciałam, żebyś się z rodzicami zobaczyła może ostatni raz.” Tak zostałam sama. Bez domu, bez rodziców i braci – wyjechali do Włoszakowic na stację kolejową. Stamtąd mieli jechać pociągiem w głąb Niemiec. Ja musiałam wziąść się do roboty; do dojenia i pasienia. Aż tu nagle wpada kuzyn „Mila ciesz się, wasi jadą do domu!” Ja zdumiałam się, mówię, dlaczego mnie kłamiesz? Kogo wywłaszczyli, już nikt nie wrócił do domu. Jednak była to prawda. Jak na początku pisałam, moi bracia pracowali u Szwarca we Włoszakowicach. Rano nie przyszli do pracy – piec zimny, pary nie ma. Tartak nie mógł ruszyć. Szwarc  zły, co jest? Ktoś mu powiedział, że widział jak na stacji stała grupa ludzi, między nimi moi bracia. Szwarc zaraz pojechał na stację. Rozmawiał po niemiecku ze świtą. Mama dobrze rozumiałą po niemiecku. Zrozumiała jak mówił, że mieli być wywiezieni ludzie starsi, żeby już nigdy nie wrócili. „Tu jest dwóch moich młodych robotników.Mam brak ludzi do pracy i nie pozwolę ich zabrać. Rodzice też są w pełni sił i pracują. Proszę ich cofnąć” - mówił po niemiecku ów Szwarc. Niemieccy mężczyźni  byli w wojsku, na wojnie więc Polacy musieli pracować. Rodzice i bracia wróciłi z powrotem do własnego domu. Nie wiem czy to cud. Jak już wywalili, to nikt do swego domu nie wrócił. Dla mnie to była radość nie do opisania. Nie zostałam sama. A były takie dzieci, co zostały same. Nasi  do końca wojny pozostali we własnym domu Tylko jeszcze im dokwaterowali drugą rodzinę z Bukówca.  Tak razerm mieszkali do końca wojny.

A moja mama kombinowała i nie bała się niczego.  Kiedyś pasła „dodatkową” świnię. Każdą hodowaną świnię trzeba było bowiem zgłaszać  i w odpowiednim czasie sprzedać Niemcom  „na książeczkę”.  Polakom nie wolno było sobie zabić świni, mięso zaś było na kartki i to w małych ilościach, a tu w domu trzech dorosłych, ciężko pracujących mężczyzn... Tak więc rosła sobie ta „lewa” świnia w maminym chlewiku i była już całkiem spora.  Aż tu pewnego  dnia mama dowiedziała się, że chodzi niemecka komisja i spisuje wszystkie świnie. Babcia pomyślała, że szkoda byłoby takiej ładnej świni, nie mówiąc o strachu przed restrykcjami za taką „nielegalną świnię”.  Szybko przegnała świnię do jednego z pokoi  w domu, dom zamknęła na trzy spusty i poszła na pole. Pomyślała, że Niemcy zajrzą do chlewa, policzą świnie, stwierdzą, że stan zgadza się z tym co mają zgłoszone i nie zastawszy nikogo w domu pójdą sobie. Tymczasem z pracy nieco wcześniej wrócił ojciec. Niemcy akurat byli na podwórku. Ojciec nie był pewien czy już policzyli te świnie czy nie, licząc że nie,  wilece uprzejmie zaproposił ich do domu bo jak powiedział,” tam taka gnojówka stoi...”. Skorzystali z propozycji, siedli w kuchni i spokojnie zapisywali coś w kwitach.  Potem poszli nie zajrzawszy do chlewu. Ojciec odetchnął z ulgą, miał też nadzieję, że świnia „ocalała”. Potem wszedł  po coś do pokoju i niemal się nie przewrócił ... o świnię. Po powrocie mamy zaczęły się wymówki, ojciec gderał: „Ty wiesz, co by było jakby ta świnia sie odezwała jak oni byli w kuchni?’. Babcia niewzruszona odpowiedziała: „A co by sie moja świnia do Niemców miała odzywać?”

Pamiętam też jak pomagała Żydom, którzy budowali drogę brukowną do tartaku. Ojciec narzekał: „Za to jest obóz, co ty sobie kobieto myślisz”. Ale ojciec wiedział, że jak moja mama coś powzięła to i tak to zrobi. Pilnujący Żydów Franciszek Malepszak z Bukówca współczuł Żydom ich  strasznej doli . Wiedział, że cierpią straszny głód i są wyczerpani brakiem pożywienia, zimnem, pracą ponad siły. Gdy miał tylko taką możliwość pozwalał Żydom, by szli do domów \Bukówczan posilić się, ogrzać i odpocząć. Mógł to zrobić tylko wtedy, gdy miał pewność, że nie pojawi się żaden Niemiec.  I tak do naszego domu (i nie tylko) trafiali ci nieszczęśni ludzie, opowiadali o swoich rodzinach, o tym co przechodzą. Powszechne było też, że Bukówczanie ukrywali im jedzenie pod kamieniami i w innych znanych obu stronom miejscach. Były to głównie gotowane ziemniaki, bo chleba było niewiele.

Ja nadal pracowałam w tym samym miejscu. Przetrwałam zimę. Dodam jeszcze, że służba zimą nie mogła być w mieszkaniu. Całą zimę robota na dworze; młócenie, cięcie drzewa i rąbanie. Dziewczyny rżnęły piłą ( taką  „twoja-moja”), a chłopaki rąbali. Jak się udało trochę odpocząć, to w chlewie, bo tam było w miarę ciepło. Jedliśmy też przy osobnym stole. Stół stał w sieni. Nie było wolno Niemcom jeść razem z Polakami.

Jeszcze trwała zima. Mróz był wtedy wielki.  21 stycznia przyszedł rozkaz dla Niemców - opuszczać domy,jechać na zachód – uciekać przed Ruskami. Moja pani kazała mi iść do domu pożegnac sie z rodziną, bo Polacy z domów też mają wyjechać. Tylko służba musi zostać; paść zwierzęta, żeby nie pozdychały – tak długo, aż oni wrócą z powrotem. Tak mi wyjaśniała.Poszłam wieczorem do domu. Mama mówi „Nigdzie nie pojedziemy. My się Rusków nie boimy – żeśmy im nic złego nie zrobili, to i oni też nam nic nie zrobią.” Rano wróciłam tam, gdzie pracowałam, a tu cicho, pusto. Moi wyjechali w nocy naładowanym wozem i końmi. Wywozili wszystko co najcenniejsze, najczęściej to, co zastali po polskich rodzinach. Powoził Polak, co tu pracował. Gospodarz został. Nie mógł wyjechać, bo należał do folkszturmu. Wyjechał trzy dni później. Też załadowanym  wozem i jednym koniem, ale sam powoził. Ja i chłopak od krów zostaliśmy sami. Napaśliśmy wszystko i nic żeśmy więcej nie robili. Gospodarz zanim wyjechał, naładował pełen wóz; zabrał wszystko, co dało się wziąść i już nikt nie wrócił. Wkrótce po chłopaka przyjechał jego ojciec. Zabrał go do domu – był z Zaborowa. Zostałam sama pasąc wszystko. Przyszła koleżanka od sąsiada – nie miała gdzie iść (była z Wławia). Miałyśmy po 17 lat... Potem wyjechała i ona do domu. A ja zostałam znów sama, pasłam wszystkie zwierzeta aż do marca czyli do powrotu gospodarzy.

Niemcy opuszczali w pośpiechu te tereny. We Włoszakowicach stanął pociąg, bo dalej już nie mógł jechać. Niemcy pootwierali wagony. Był tam cukier, groch i jakieś skóry. Polacy się dowiedzieli i jechali, żeby coś przywieźć. Myśmy z koleżanką zabrały małe sanki  i pojechały. Przywiozłyśmy worek cukru. Zaraz nasmażyłyśmy cukierków. Mleko i cukier gotowało się, aż zgestniało i wylało się do naczynia. Jak stwarniało pokroiło się w kostkę. Smakowało jak dzisiejsze krówki. Po pięciu latach pierwsze cukierki ! To był rarytas...

Byłyśmy jeszcze obie, kiedy od Leszna w stronę Włoszakowic jechał wóz z koniem, a na nim trzech wojskowych - Ruskich. Zatrzymali się i weszli do nas.  Jeden chyba był Polakiem. Dobrze mówił po polsku. Pytał czy nie ma tu Niemców, mówię, że nie nie ma. Pochodzili po pokojach, posprawdzali. Byli bardzo uprzejmi. Poczęstowałam ich chlebem ze smalcem. Podziękowali i odjechali. Uprzedzili, że pod wieczór przyjdzie wojsko i trzeba ich przenocować. Przyszło ich dosyć dużo. Byli strasznie zmęczeni. Pościągali buty, mokre onuce, pokładli się w pokojach i spali.O północy juz ich budzili. Chodzili między zaspanymi, nieprzytomnymi ze zmęczenia młodymi żołnierzami, kopali ich i krzyczeli „Stawaj. Stawaj!” Musieli maszerować dalej  w mrozie i śniegu. Byli młodsi  i starsi. Żal było patrzeć na ich zmęczone twarze. Wiedzieli, że idą na Berlin i większość z nich zginie. Zawsze mi smutno, jak to wspominam.

Przeżyłam wojnę i wróciłam do domu. Życie toczyło się dalej. Był kwiecień, ziemia otajała. Trzeba wkopać nasz krzyż, który przetrwał wojnę. Taki jaki był, taki został postawiony. Potem czyszczony i malowany. Jeden krzyż co się uratował i stanął na tym samym miejscu. Krzyż stoi do dzisiaj na skrzyżowaniu dróg Marcinka i Dłużyńskiej, ale już nowy.

Opisałam tylko moje wspomnienia. Opisałam ciężką pracę za dosłownie parę marek. Chcę opisać dla młodych. Oni już tego nie znają. Nie było prądu, nie było traktorów, kombajnów, wiązałek, dojarek, ładowaczy, rozrzutników, koparek, pił motorowych. Woda nie leciałą z kranów. Trzeba było pompować i nosić we  wiadrach. Były miotły, łopaty, piły i ręce do pracy .Pracy ponad siły. Spanie w zimnej izbie, nieraz pod zmarzniętą pierzyną. Chcę dopisać, że wszystko było na kartki. Były bardzo małe przydziały, bylo bardzo mało chleba. Niemcy dostawali dużo większy przydział. Dzieci niemieckie dostawały kartki na cukierki, dzieci polskie przez całą wojnę, nie wiedziały, jak smakuje cukierek. Kartki były na odzież, na buty na drewnianych spodach. Chcąc kupić materiał na suknię trzeba było kartek całej rodziny. Nie wolno było robić masła. Mleko trzeba było oddać do mleczarni. Nie możnabyło upiec placka - nie było przydziału na mąkę. Tylko na Gwiazdkę był mały przydział. Ja u Niemca byłam dwie Gwiazdki. Dostaliśmy kawałeczek placka, po 5 pierników i kawałek wątrobianki do chleba. Nie było żadnych prezentów, żadnych rozrywek i zabaw.

Jedyną rozrywką były spotkania potańcówki; paru chłopaków i dziewczyn w mieszkaniu, gdzie nie było Niemców. Tylko służba. Zimą co niedziela, latem troche mniej. Na Małym Końcu były to dwa domy u Alosia Bortla  i u Sobola (teraz Maciejewski). I to było pod strachem. Ktoś musiał stać na straży, w razie czego trzeba sie szybko rozejść albo schować. Do tańca była tylko ustna harmoszka, ale jaka to była muzyka, jak to kiedyś napisałam: Niemcy zabranili, a my tańcowali, ach co to była za muzyka, zwykła ustna harmonika. Raz jedyny przyszli koledzy jeden z Grotnik, drugi z Bukówca i mieli skrzypki, a drugi akordeon. To dopiero była  muzyka; myślałam że my są w niebie...

Moi bracia, koledzy i koleżanki też urządzali potańcówki w takiej kuchni przy chlewach (u Bortla, teraz Grycz). Były tam schody do góry – wchodziło się tędy po siano. Raz był nalot policji. Szybko uciekli do góry i w siano. Od strachu zapomnieli i zostawili marynarkę, w niej arbeitbuch – a to było jak dowód. Policjanci juz ich mieli. Musieli zejść na dół. Była sobota. Rozkaz: jutro rano, w niedziele stawić się na policję… Wszyscy w strachu, że będą wały (baty). Jaś ubrał trzy czy cztery pordy na kupę. Ale jakoś im uszło. Dostali piły do rąk i całą niedzielę musieli rżnąć drewno. Niemcy pytali się potem kiedy się bardziej spocili; wtedy na tańcach, czy teraz przy drewnie.

Ktoś tam z Niemców był życzliwy chyba, bo czasem nas ostrzegali, że jest niepewnie, że może być nalot. Wtedy my się albo rozchodzili do domów, albo jak już było za późno, uciekali my w pole.

Pamiętam jeszcze jedno wydarzenie.  Pewnej wiosny szumnie zapowiedziano przejazd przez Bukówiec gauleitera Kraju Warty Arthura Greisera. Było wielkie poruszenie wśród Niemców. Cały dzień sprzątano wieś, wygrabiano, zamiatano każdy pył niemalże. A tu od rana... zaczął padać śnieg. Szybko przykrył białą pierzyną całe sprzatanie i gdy uwielbiany przez Niemców gauleiter przejeżdżał samochodem przez wieś wraz ze swą obstawą nie zobaczył nic aby  biały śnieg... Dodam, że był to dzień 3 maja, święto Matki Boskiej Królowej Polski, wszyscy Polacy odczytali ten niezwykły znak jako jej znak, znak, że się nami opiekuje tam w niebie...

To są wyłącznie moje wspomnienia, bo nie wszędzie było równo. Były służby, gdzie było lepiej, u niektórych zaś jeszcze gorzej. Zabrała nam wojna dzieciństwo, zabrała młodość, nie zabrała nadziei i radości życia. To nadzieja pozwalała nam wtedy żyć i jeszcze smiać się.  Zawsze się mówiło „Jak Niemcy pójdą to...”, „Jak się wojna skończy, jak szlak trafi Hitlera, to...” Wszyscy Polacy żyli nadzieją, która trzymała ich przy życiu. Nadzieja ich nie zawiodła.

Emilia Sobecka

Bukówiec Górny, 2009 r.

Szukaj